Historia Pauliny Sockiej

Historia Pauliny Sockiej − rozmawia Judyta Watoła

Radziłabym wszystkim, którzy tracą wzrok, żeby nie marnowali czasu na roztrząsanie szczegółów, zastanawianie się, dlaczego mnie to spotyka. Od razu trzeba wziąć się do roboty, bo później szkoda straconych lat. 

Proszę opowiedzieć o sobie.

Mam 34 lata. Wzrok zaczęłam tracić jako małe dziecko. W szkole zauważono, że muszę siedzieć coraz bliżej tablicy. Zaczęła się walka o moje oczy. Po sześciu tygodniach pobytu w szpitalu postawiono diagnozę: borelioza. Z czasem zaczął zanikać nerw wzrokowy, ale liceum kończyłam jeszcze z jako takim wzrokiem. Pracowałam z lupą. Aż w 2013 roku dopadła mnie mononukleoza i wtedy mój wzrok się posypał totalnie. Mam jeszcze poczucie światła i kątem oka wyłapuję duże kontrasty między kolorami, ale samych kolorów już nie widzę. Wszystko jest przyćmione.

Czy ta stopniowa utrata widzenia dała Pani czas na przygotowanie się do życia bez wzroku?

Niby tak, ale gdzieś tam zawsze była nadzieja, że może jakieś widzenie mi zostanie, że choroba się zatrzyma. Ani białej laski, ani brajla się nie uczyłam. Tylko lupy się trzymałam.

Żyła Pani tą nadzieją?

Tak właśnie było. Mieszkam w małej wiosce i miałam poczucie, że wszyscy będą na mnie patrzeć, że będą oceniać. Wstydziłam się i nie dopuszczałam takiej myśli, że skończy się zupełną ślepotą.

A jak borelioza przyczyniła się do pogorszenie widzenia?

To dobre pytanie. Kiedy zachorowałam na mononukleozę i trafiłam na oddział zakaźny, moja pani doktor powiedziała, że to jest niemożliwe, żeby borelioza zniszczyła wzrok. Tak więc mój przypadek nie jest wyjaśniony.

Gdzie dokładnie Pani mieszka?

W Zagórzu, osiemdziesiąt kilometrów od Szczecina i czterdzieści kilometrów od Świnoujścia. Z okna w kuchni naszego domu widać wyspę Wolin.

To dookoła pięknie…

Oj, bardzo. Mamy ścieżkę rowerową wzdłuż Zalewu Szczecińskiego i z mamą jeździmy nią tandemem. Tylko daleko do dużego miasta.

I wytykają Panią palcami?

Nie, tylko w szkole średniej raz usłyszałam: „Ślepa idzie”. Byłam wtedy jedyną osobą niewidomą w szkole, tak samo jak jestem teraz w mojej wiosce.

Gdyby wtedy miała Pani białą laskę, może by tak nie zawołali?

To prawda. Biała laska jest komunikatem dla otoczenia. Ludzie schodzą z drogi, starają się pomóc.

Co było po maturze?

Próbowałam swoich sił na studiach wyższych, na kierunku terapia uzależnień. Do tej pory mnie to interesuje. Niestety przed egzaminami po pierwszym semestrze musiałam zrezygnować. Notatki, które robiłam, były dla mnie nieczytelne. Nie miałam się z czego uczyć. Pewnie gdybym wiedziała, jakie mam prawa i o co mogę prosić jako osoba słabowidząca, dziś byłabym terapeutką uzależnień. Ale wtedy nie wiedziałam. Potem zachorowałam. Po mononukleozie była jeszcze sepsa. Byłam jedną nogą na tamtym świecie. A potem było kilka lat, w czasie których nie robiłam nic. Nie czytałam. Nie korzystałam z żadnego udźwiękowionego sprzętu, bo nikt mi nie powiedział, że coś takiego jest. Nie znałam nikogo niewidomego, kogoś, kto mógłby mi doradzić.

Ale jak to? Leżała Pani z tą mononukleozą pewnie w szpitalu w Szczecinie?

Tak.

I w tak dużym mieście nikt Pani nie pokierował gdzie trzeba?

Nikt. Wróciłam ze szpitala do mojej wioski i tak tu tkwiłam, nieświadoma, o jaki sprzęt czy wsparcie mogłabym się starać. Dopiero gdy mój młodszy brat wyczytał, że iPhone ma udźwiękowienie, to sobie go kupiłam, i sama, metodą prób i błędów, uczyłam się z niego korzystać.

I co było potem?

Przede wszystkim słuchałam audiobooków, różnych, ale głównie kryminałów. Od osiemnastego roku życia miałam rentę. Wiadomo, ta renta nie była zbyt wysoka, no ale mieszkałam z rodzicami (dziś z mamą, bo tato już zmarł), więc trochę wydatków mi odpadało. I tak sobie żyłam. Były koleżanki z wioski, więc spotykałam się też z nimi. Chodziłyśmy na plażę, czasem wieczorem na spacer po wsi.

Jak radziłyście sobie na spacerach? Pani nie przeszła żadnego szkolenia, one też nie…

Jakoś intuicyjnie. Potrzebowałam tylko złapać którąś z nich pod rękę i iść – to wystarczało.

Co się stało, że w końcu przestało wystarczać?

Któregoś dnia zrozumiałam, że nie tędy droga. Bo wiadomo: koleżanki koleżankami, ale każda już miała czy dziecko, czy absorbującą pracę. Nie starczało już im czasu dla mnie. Musiałam się za siebie wziąć. Zapisałam się przez telefon na grupę na Facebooku.

Nie korzystała Pani z komputera?

O komputerach z osprzętem dla niewidomych coś słyszałam, ale nic dokładnie. Raz tylko byłam w PZN-ie w Szczecinie, ale tam przyjęła mnie pani, która – mówiąc delikatnie – nie zachęcała, by zapisać się do związku, więc zrezygnowałam i tak zostało. Dopiero ta grupa facebookowa była przełomem. Nazywała się Niewidomi i niedowidzący – bądźmy razem!. Napisałam post o swojej sytuacji, że chciałabym wreszcie coś ze sobą zrobić, ale nie wiem, od czego zacząć. I wtedy posypały się komentarze i propozycje.

Ile wówczas miała Pani lat?

Trzydzieści. Długo tkwiłam w niemocy.

Ale teraz posypały się rady.

Tak, i poznałam człowieka – dziś już przyjaciela – który mnie przekonał, że biała laska jest niezbędna, że nie powinnam się jej wstydzić i że nie ruszę dalej z miejsca, jeśli się nie przełamię. No i kupiłam tę białą laskę…

Kupić a umieć używać to nie to samo.

Ale ja myślałam, że to będzie proste. Bo skoro nauczyłam się metodą prób i błędów radzić sobie na tym iPhonie, to myślałam, że z laską będzie podobnie. I wybrałam się gdzieś z koleżanką i z tą białą laską. Machałam nią jak cepem. Wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, dopóki nie wpadłam na samochód. Wtedy uświadomiłam sobie, że sama nie dam rady. I jakoś krótko po tym zdarzeniu, może miesiąc po kupieniu laski, zobaczyłam na Facebooku ogłoszenie Fundacji Vis Maior o projekcie Kurs na samodzielność. Pomyślałam: jadę. Oczywiście, obawy były, bo nigdy wcześniej nie wyjeżdżałam sama. Wszystkie kolonie, jakieś biwaki, to mnie ominęło, bo się bałam. Rodzice też się niepokoili, ale zawsze mnie zachęcali do zdobywania nowych umiejętności. We mnie jednak rósł strach. To był miesięczny kurs w Warszawie, więc bardzo daleko od domu. I wtedy mój przyjaciel, który jest z Puław, powiedział, że mam jechać, a gdyby coś złego się działo, to w dwie godziny z kolegą po mnie przyjedzie i mnie zabierze. Więc miałam poczucie bezpieczeństwa. No i pojechałam na ten kurs.

Pojechała Pani sama?

Nie, brat mnie odwiózł. Jechaliśmy pociągiem. Do tej pory boję się samodzielnie podróżować pociągami. Lubię za to latać i to mogę robić sama. Na samoloty nie ma zniżki dla niewidomych, ale opieka na lotnisku i w samym samolocie jest super. A w pociągu różnie bywa. Raz z moim przyjacielem jechaliśmy do niego, do Puław, z przesiadką w Szczecinie. Mieliśmy zamówioną asystę na dworcu. Na peronie czekał na nas sokista. Miał przeprowadzić nas na inny peron. Mile się przywitał, obrócił do nas tyłem i powiedział: „Proszę za mną”. Zaczęliśmy się śmiać. Ten kurs to był w każdym razie ogromny przełom. Chyba najlepsze, co mogło się wydarzyć w moim życiu.

To czego się Pani nauczyła?

Przede wszystkim samodzielnego poruszania się z laską. Trochę się śmieję, że nie miałam trenerów, tylko treserów, tak mnie pilnowali, ale wyszło mi to na dobre. Nauczyłam się też bezwzrokowej obsługi komputera. Okazało się, że z tym iPhone’em też nie wszystko potrafię. Ja sobie jeździłam palcem po ekranie, a tu dowiaduję się, że są gesty, które bardzo ułatwiają obsługę i wcale nie trzeba tym palcem tak ciągle przesuwać. Alfabetu Braille’a też się uczyłam, choć słabo jeszcze czytam, moje palce wciąż nie są dostatecznie czułe. Ale plan miasta, napisy na lekarstwach, w windzie – to czytam. Na kursie były też warsztaty kulinarne. Pierwszy raz w życiu smażyłam kotlety. Opanowałam patenty na odwracanie tych smażonych kotletów, na krojenie cienkich plastrów sera albo szynki.

Pewnie teraz sama Pani gotuje?

Nie, mama ciągle się boi, że puszczę kuchnię z dymem. Ale jakieś podstawowe rzeczy to robię: herbatę zaparzę, parówki zagrzeję. Mieliśmy też zajęcia z wizażu. Kupiłam potem tester kolorów, takie mówiące urządzenie, które rozpoznaje kolory, i teraz sama sobie dobieram ubrania.

Co jeszcze się zmieniło?

Stałam się bardziej otwarta i zaczęłam realizować swoje pasje. Lubię śpiewać, mogłam już sama się nagrywać. I tak sobie czas płynął. Aż Fundacja zaproponowała mi pracę. Pracuję przy projektach, mam kontakt z kursantami, pomagam im wypełniać dokumenty. Zajmuję się też obsługą fundacyjnego konta na Facebooku, piszę newsletter, odpowiadam na maile i zgłoszenia.

A studia?

Myślałam o tym już dawno, ale Szczecin wydaje mi się strasznie daleko. Jeśli jednak miałabym jakieś zacząć, to chyba iberystykę, bo podoba mi się hiszpański.

Co chciałaby Pani powiedzieć tym, którzy właśnie tracą wzrok?

Żeby nie marnowali czasu na roztrząsanie szczegółów, zastanawianie się, dlaczego mnie to spotyka. Od razu trzeba wziąć się do roboty, bo później szkoda straconych lat.

Rozmawiała Judyta Watoła, „Gazeta Wyborcza”