Historia Konrada Sokoła

Historia Konrada Sokoła − rozmawia Judyta Watoła

Chciałbym być dla widzących przewodnikiem po świecie niewidomych.

Kiedy nastąpiły zdarzenia, o których chce Pan opowiedzieć?

Teraz mam czterdziestkę, a wzrok zacząłem tracić jakieś trzy lata temu. Przez dwa lata nie było jasne, jak to się skończy. Miałem operacje, lekarze próbowali ratować wzrok w jednym i drugim oku.

Skąd takie problemy z oczami?

Jako dziecko zachorowałem na cukrzycę typu 1. Utrata wzroku to skutek jej powikłań. Po prawie trzydziestu latach choroba doprowadziła do odklejenia się siatkówki. Najpierw zniszczone zostały naczynia krwionośne w oku, a potem na skutek tego siatkówka. Lekarze od samego początku mnie uprzedzali, że cukrzyca potrafi sprawiać różne niemiłe niespodzianki, ale wtedy tego jeszcze nie rozumiałem. Myślałem: pochoruję miesiąc, przejdzie i już. Bo przecież ludzie chorują, a potem są zdrowi, tak sobie myślałem jako dziecko.

Kiedy uświadomił Pan sobie, że cukrzyca jest chorobą na całe życie?

Może jak już miałem piętnaście lat? Im dalej w las, tym więcej drzew. Człowiek z biegiem czasu zaczął się dowiadywać.

Czy wtedy zaczął już Pan słuchać lekarzy, kontrolować poziom cukru?

Różnie. Cukrzyca wymaga dużej samodyscypliny. Trzeba się pilnować z jedzeniem, insuliną. Wiecznie głodny chodziłem. Koledzy mogli wszystko, ja – połowy z tego nie. Raz się brałem za siebie i pilnowałem tej cukrzycy, ale potem przychodził okres zniechęcenia i człowiek odpuszczał. W wieku dorosłym też tak bywało. Różne kłopoty na to wpływały. „Po jaką cholerę dbam o siebie, skoro i tak to czy tamto mi się udało”– myślałem też sobie czasem. Byłem kierowcą ciężarówki. Zrobiłem prawo jazdy legalnie, po badaniach. Nie ukrywałem cukrzycy, bo prościutko to sprawdzić, pierwsze badanie krwi z palca i wszystko wychodzi, więc nie ma co ukrywać. Lekarz nie widział przeciwwskazań. Natomiast moja była żona tak skutecznie zadziałała, że straciłem pracę i przyjaciół. Pracę dobrą, bo kierowca ciężarówki ma obowiązkowe pauzy, odpoczynek, więc miałem godziny wolnego, kiedy mogłem o tę cukrzycę dbać, sprawdzać cukier, odpowiednio dobierać posiłki itd. No ale to się skończyło. A że kocham kierownicę, to zacząłem jeździć na małych trzyipółtonowych samochodach. Tu już żadne regulacje nie obowiązują. Jadło się byle co, spało po trzy godziny na dobę. Nie potrafiłem w łóżku zasnąć, tak się przyzwyczaiłem do spania w aucie. Wtedy miałem właśnie okres zniechęcenia. Rozpamiętywałem: „Po jaką cholerę ja się starałem wcześniej o to wszystko? Piętnaście lat temu, pracując w Szwecji, zarabiałem po piętnaście tysięcy złotych. Życie stało przede mną otworem…”. A potem zupełnie musiałem zmienić perspektywę patrzenia na swoje życie.

Nie może Pan już prowadzić. To co Pan teraz robi?

Kiedy zauważyłem, że tracę wzrok, sam odszedłem z pracy. Wolałem to zrobić, żeby nie ryzykować wypadku. Teraz próbuję uaktywnić się zawodowo. Szukam pracy. Ostatnio złożyłem CV w ośrodku, który zorganizował wystawę W stronę ciemności. Chciałbym być dla widzących przewodnikiem po świecie niewidomych. Złożyłem też papiery w Fundacji Aktywności Zawodowej i dostałem się na kurs Fundacji Vis Maior Niewidomi liderzy – widocznie aktywni. Mam już jeden ich kurs za sobą. Nauczył mnie życia. Starałem się potem czynnie działać w Kołobrzegu.

Co to znaczy, że ten kurs nauczył Pana życia?

Wcześniej złapałem kontakt z innymi niewidomymi. Mówili: „Z tym da się żyć”. A ja pytałem: „Jak da się żyć?”. I na to pytanie nie miałem już jasnej odpowiedzi. Dopiero na kursie nauczyłem się konkretnych rzeczy: alfabetu Braille’a, podstaw funkcjonowania w codziennym życiu, nie tylko w czterech ścianach. Odkąd wróciłem z Warszawy, moja obecna żona ma na przykład zakaz dotykania pralki. Oznaczyliśmy ją naklejkami i ja zajmuję się praniem, rozwieszam je i tak dalej. Okleiłem sobie kuchenkę, żeby wiedzieć, gdzie jaki palnik jest. Nauczyłem się też podstaw obsługiwania komputera po niewidomemu. Poznałem brajla i mogę teraz przeczytać, co jest napisane na opakowaniach leków, wybrać piętro w windzie. Trochę asertywności się nauczyłem: kiedy prosić o pomoc, a kiedy zdecydowanie jej nie przyjmować i zdać się na siebie. Ale przede wszystkim ważne jest dla mnie orientowanie się w terenie, w przestrzeni. Mogę teraz bezpiecznie poruszać się poza domem. Oczywiście, przy pomocy białej laski albo psa przewodnika, ale to nieważne, który ze sposobów się wybierze. Liczy się samodzielność.

Czy Pan zupełnie nie widzi?

Prawym okiem tak. W lewym mam poczucie światła. W pochmurny dzień jest dobrze, bo nie mam w ogóle soczewek. Po dwunastu witrektomiach mam do gałek ocznych wpuszczony olej. W słoneczny dzień tak jakbym się poruszał w mleku, więc tak czy owak – bez laski z domu nie wyjdę.

A to poczucie światła, czy dużo Panu daje?

Orientację, że jest dzień albo noc. Jednocześnie czasami przeszkadza. W słoneczny dzień światło bardzo mnie razi, więc i tak wtedy zamykam oczy. Pewnie zresztą to lewe oko też mi zupełnie kiedyś zgaśnie. To nie ma takiego znaczenia. Znaczenie mają inne rzeczy. Na przykład to, że na początku lutego uciekliśmy z żoną z Kołobrzegu. Mieszkamy teraz w Krakowie.

Dlaczego?

Bo dla niewidomych nie ma w Kołobrzegu perspektyw. Stowarzyszenie, do którego się zapisałem, zajmuje się głównie wycieczkami dla emerytów, kiedy ja – po kursie samodzielności– starałem się walczyć o przystosowanie infrastruktury dla niewidomych. Ale to było jak grochem o ścianę. Większe miasto daje osobom z niepełnosprawnościami większe możliwości, a żona też ma kłopoty zdrowotne, którym nie potrafi zaradzić miasto powiatowe.

Był moment załamania, kiedy stracił Pan wzrok?

Tak, bo kochałem samochody, pracę kierowcy, moje życie kręciło się wokół niej. Ale to minęło. Teraz kręci się wokół szukania nowego zawodu. Chciałbym coś zmienić dla takich ludzi jak ja. Bo po moich doświadczeniach wiem, że Polska jest dla nas strasznym miejscem. Mimo wszystkich ustaw nie ustaw jest ciężko. Architekci miejscy i samorządy nie przejmują się naszą obecnością.

Może Pan podać przykład?

Tak. Choćby komunikacja miejska. W Kołobrzegu są przystanki na żądanie. Niewidomy na takim przystanku powinien dać kierowcy znak, czyli wyciągnąć przed siebie rękę, w której trzyma białą laskę, żeby tamten się zatrzymał. Tylko że kierowcy są nieprzeszkoleni. Autobusy przejeżdżały, a ja stałem.

Jak Pan myśli, dlaczego tak się dzieje?

Bo w Kołobrzegu kierowcy przyzwyczajeni są do tego, że czekający na przystanku macha ręką, jakby chciał zatrzymać taksówkę. To są drobiazgi, ale niepełnosprawnym takie właśnie rzeczy bardzo komplikują życie, zniechęcają do aktywności.

Przeniósł się Pan do dużego miasta i szuka nowej pracy. Na tej nowej drodze życia po niewidomemu kroczy się czasem trudniej. Co chciałby Pan powiedzieć tym, którzy są na jej początku?

Żeby się nie poddawali. To, co nam przynosi los, jest często trudne, ale nie wolno się załamywać. Nie wolno się wstydzić. Wiem, że wielu niewidomych wstydzi się białej laski i wychodzenia z nią z domu. Co to to nie! Nie wstydźcie się! Trzeba wyrabiać w sobie pewność siebie, siłę ducha, i to mimo nieprzyjaznego świata. Zrozumiałem to na kursie. Jak wróciłem z Warszawy, żona powiedziała, że mnie nie poznaje. Zrozumiałem, że jestem zbyt młody, żeby siedzieć tylko w domu. Każdy jest na coś takiego za młody. I każdemu życzę, by to do niego dotarło.

Rozmawiała Judyta Watoła, „Gazeta Wyborcza”