Nie okradaj wielbłąda

Nie wiadomo, kto rozpoczął bitwę śniegową. Stałam z boku, uśmiechałam się i kurczyłam, jakby białe pociski mogły zrobić mi wielką krzywdę. „A co ty tak sobie spokojnie stoisz”?. Wraz z tym pytaniem poszybowała w moją stronę biała kulka. Odbiła się od kurtki i rozsypała w śnieżny puch. „Ania, broń się!” Koleżanki wierzyły w mojego wojowniczego ducha. Pochylam się niepewnie. Nabieram śniegu; trochę jakbym nie miała jeszcze zamiarów wobec powoli formowanej kuli. Decyzję przyspieszają kolejne pociski, które wzięły mnie za cel. Rzucam. „To będzie śmieszne. Przecież mogę trafić jedynie w powietrze”. „Świetnie” krzyczą biali wojownicy. Radosny śmiech i okrzyki trafionych towarzyszą mojemu wstąpieniu na pole bitwy. Pochylam się już szybko. Miękki śnieg sam pcha się do rąk. Rzucam w te radosne głosy. Nie pomagają mi, ale też się nie chowają. „Znajdę was” – grożę wszystkim sama biała od śniegu po czubek głowy. Na czarnych rzęsach zawisły kropelki radośnie topniejącego śniegu. Na granatowy, pluszowy wieczór spod czarnych rzęs spadło coś jeszcze; jakiś zapomniany, płynny smutek, który nie mógł sobie znaleźć teraz miejsca w radosnym wnętrzu. Daremnie próbuje znaleźć swój smętny kawałek przestrzeni na białej kołdrze śniegu. Zmierza gdzieś do serca planety. Ona lubi takie skarby. „Księżyc” – zauważyły romantyczne dziewczyny. Podniosły głowy, a wiadomo, że z nieuzbrojonym się nie walczy. Toteż bitwa zostaje przerwana. Wracamy. Teraz wszystkim robi się zimno. Nagle rękawiczki, czapki zrobiły się mokre. „Zabiłaś mnie. Właśnie idę na tamtą stronę życia” – Piotrek bierze mnie za rękę, jakby istotnie chciał się pożegnać. „Szczęśliwej drogi” – odpowiadam i usiłuję pozbyć się mokrych rękawiczek i strząsnąć resztki śniegu z włosów. „Proszę księdza potrzebny będzie sakrament chorych. Piotruś nas opuszcza.” Staram się mówić jak najbardziej poważnie. Śmiech rozpryskuje się po korytarzu jak odłamki światła. Osypuje się jak brokat z sylwestrowych kreacji. Sama też uczestniczę w ogólnej wesołości. Wreszcie kaszel, początek przeziębienia przerywa mi radość. „A widzisz, to kara za moje zmarnowane zdrowie” – szydzi bezlitośnie kolega z ruchu „Światło życie”. Na morze snu wypłynęłam tej nocy małą łódką przez cieśninę dobrze przeżytego dnia. Możliwe, że byłam płatkiem śniegu, bo obudziłam się lekka; z tą gotowością przyjęcia kolejnego dnia. To było wielkie zjeżdżanie. Na czym? Na wszystkim, co chciało zjechać z górki. Sanki, worki foliowe, a także sprzęt bardzo osobisty; dobrze jeśli zapakowany w porządne spodnie. Piotrek usiłuje mnie przekonać, że góra jest wysoka, że jeśli nabiorę prędkości, to mogę przekroczyć granicę państwa. „Z moją dobrocią wypisaną na twarzy nie będę musiała pokazać paszportu”. Krok, kroczysko, kroczek – to były nowe miary. Trzeba było jakoś ułożyć tę górską wycieczkę; a skoro góry nie chciały się przyzwyczaić do mnie, to ja musiałam do nich. „Ania, nie martw się. Jutro będzie piękny dzień. Ostatni dzień w życiu to powinien być piękny, a jutro idziemy wysoko w góry”. „Liczę na ciebie. Będziesz przecierał szlaki spadania”.

„Masz ładną oprawę oczu i długie rzęsy” – Żaneta siedzi naprzeciwko mnie w przedziale pociągu pospiesznego. Żeby ten pociąg zahuczał jej słowa. Kurtyna wewnętrznej ciemności opada. Nie mam żadnej oprawy ani rzęs, to znaczy mam, ale … Stare zdania przetaczają się we mnie jak lodowe kulki. Mają dar nierozmarzania. Lustra, jakimi z konieczności stali się dla mnie ludzie, nie zyskują zaufania. Kiedy to ja zaczęłam myśleć, że jestem brudna? Może wtedy, kiedy chowałam spocone ze zdenerwowania ręce pod ławkę? Może wtedy, kiedy wszystko się ode mnie zaczęło oddalać. Barwy, nawet te jaskrawe, traciły intensywność, niektóre szarzały. Brzydkie kaczątko spod ściany szkolnego balu ma jakąś oprawę oczu i jakąś długość rzęs. Do tego, że mam rzęsy i to do malowania nie pozwoliłam się przekonać nawet kilka lat później. Zasłoniłam oczy rękami przed Kasią, która szła do mnie z tuszem i chęcią nadania moim rzęsom powabu. Wreszcie Mikołaj, który naprawdę miał na imię Małgosia podarował mi na gwiazdkę kilka kosmetyków. Wyjmowałam je delikatnie jak żywe stworzenia. Teraz musiałam spróbować. Moja wrodzona odwaga nie czekała długo. Pierwsze próby kazały przewidywać sukcesy w przyszłości. Toteż moja szafka zapełniła się kolorowymi cudami.

„Jestem Monika, a ja Iza, Magda. Wianuszek dziewczęcych głosów otacza mnie ciepłem. Przestrzeń już nie jest dla mnie za duża. Wyciągam rękę. Nie, nie będzie pustki, zimnego, obojętnego powietrza. Będą ciepłe palce nowych koleżanek. Głosy mają już kształty, wzrost i kolor włosów. Monika szelest ortalionowej kurtki musi być szatynką. Iza, jak nic, blondynka z jasnym jak nasturcja głosem. Magda wydobywa słowa jak dźwięczące dzwonki i zaprasza na mszę radości. Włosy pewnie ciemnobrązowe, bo gdzie by inne” Nie przepędziłam kolorów na cztery wiatry. Ich obowiązki wobec mnie nie wygasły. Magdzie chyba dobrze w czerwonym, a Iza pewnie żyje w przyjaźni z błękitami. „Niczego się nie domyśliłam. Zobaczyłam wczoraj na matematyce, jak piszesz na maszynie i myślę sobie, ludzie to już sami nie wiedzą, co robić. Nie chce im się pisać długopisem, to kombinują” – relacjonuje Agnieszka. Wysoka, stanowczy, donośny głos; donosi wszystko wszystkim ze szczerością opierającą się aż o brutalność. Dziewczyny przesuwają palcami po moich notatkach. „Kasza” – porównuje Monika. „Albo robaki” – dodaje Magda. „I to się nie niszczy”? – Agnieszka bierze życie od strony praktycznej. „Niestety punkty się wgniatają” – wyjaśniam, zgodnie z prawdą. „No, to jak mnie kiedyś zdenerwujesz, to ja ci to powgniatam” – ostrzega łagodnie nowa znajoma. „A ja się chętnie nauczę, to będę mogła pożyczać od ciebie notatki”. Magda wyraźnie chce nawiązać znajomość nawet przez te tajemnicze znaki. Wkładam zarobaczone kartki do dużej torby i przychodzi mi do głowy, że im może być tam ciasno. Po chwili rozstawiam mój sprzęt piszący na szkolnej ławce. Iza bardzo chce pomóc. Bierze futerał od maszyny do produkcji robaków „Postawię tu, żeby ci nie przeszkadzał”. Nie bardzo wiem, co to znaczy tu i gdzie owo tu się znajduje, ale uśmiecham się z wdzięcznością, bo wiem, że Iza wie, co robi. Kreda skrzypi. Pewnie coś zapisują. „Przepraszam, przeczytasz mi”? – trudno mi poprosić, bo nauczyłam się, że kto jak kto, ale ja nie powinnam przeszkadzać. Prośba jest wyszemrana; aż dziwne, że Iza ją usłyszała. Koleżanka pochyla się i bez zbędnych wstępów odczytuje temat lekcji. Staram się pisać jak najdelikatniej. Przecież wiem, że to trzęsie całą ławką. Tylko, że kiedy się tak staram; litery-robaki są jak niedojrzałe larwy. Nie dają się odczytać. „Ania Kowalska” nauczycielka wymienia moje nazwisko. Wstaję przygotowuję uszy do słuchania, a umysł do poszukiwań odpowiedzi na spodziewane pytania. „A to ty”? – głos polonistki się zmienia. „Przygotuj się. Jutro cię zapytam”. „Dlaczego nie dzisiaj?” – pytam spokojnie. Zamieniamy się rolami. Teraz to ja pytam. Brak odpowiedzi skłania mnie do dalszych pytań. „Czy przed maturą też dostanę zestaw pytań do opracowania w domu”? „Nie dostaniesz od razu odpowiedzi” – Tomek mówi takim szeptem, który słyszą wszyscy. „I podzielisz się z klasą prawda” – dodaje kolega z trudem tłumiąc wesołość. „Co ty, po prostu będę za was odpowiadać” – obiecuję koledze takim samym szeptem. To było pierwsze odpytywanie. Nauczycielka odzyskała swoją rolę. Zapytała i oceniła. Moje obolałe kostki odczuwają zwyczaj Izy machania nogami pod ławką. „Wiecie, że okulary świadczą o wysokim ilorazie inteligencji”? Iza jako
jedyna w zebranym gronie nosi szkła. „To biała laska dowodzi geniuszu” – uzupełniam z przekonaniem. Najczęściej chcę się zmniejszyć na matematyce. Nie wierzę w to, że mogę dobrze rozwiązać zadanie, nawet, kiedy mój wynik zgadza się z obliczeniami klasowego orła matematycznego. Nie zgłaszam się nigdy, a garbię zawsze. Wtedy Agnieszka, która siedzi na matematyce za mną kłuje mnie ołówkiem w plecy. Ta siłowa metoda sprawia, że kiedy ktoś zbliża się do mnie, podnoszę ramiona jak skrzydła. „Wyprostuj się” – syczy mi do ucha Asia na wszystkich oazowych spotkaniach. „Dobrze, już nie będę okradać wielbłąda” – obiecuję.

Budynki już nauczyły się informować mnie o swoich granicach. Tylko wiatr nieprzyjaciel zawija dźwięki w rulony. Poleruje je, a czasem wyostrza na chwilę. Zdarza się, że nie trafiam w rozwarte ramiona korytarza. Przestrzeń nie chce się otworzyć. „Sezamie otwórz się – proszę. Widzicie Ania próbuje przejść przez ścianę. Tylko nie próbujcie iść w moje ślady, bo do tego potrzebna jest czarodziejska moc”. Lustro; podchodzę spokojnie. Zaczynam zapełniać jego pustkę. Rysuję palcem jakieś znaki. „Daj spokój”. „A ty to możesz mnie kraść pełnymi garściami codziennie, bez mojej wiedzy?” Przytulam policzek do zimnej tafli. Tamta pewnie robi to samo. I pomyśleć, że chcieli mi je kiedyś zabrać. Wkładam ręce do szafy. Ten milutki szalik jest beżowy, a ta bluzka z drobnymi, okrągłymi guziczkami czerwona. Ten puszysty sweter jest popielaty, a na delikatnej tkaninie błękitnej bluzki są drobne białe rumianki. Pamięć musi być też w palcach – mówię do siebie i dalej porządkuję moje rzeczy. Staram się myśleć w kolorze i nie zabierać rzeczom barwy, bo mogłoby im być przykro.
Przepędziłam wszystkich. To ciasto musiało być tylko moje; moje od początku do końca. Kiedy się upiekło, miałam ochotę je objąć. Niczego nie potłukłam, nie połamałam, nie poparzyłam rąk. Kuchnia stała jak zawsze. I wcale nie była zdumiona.

Jak to, do mnie też mówią „proszę pani”? Takie było moje pierwsze spostrzeżenie na uniwersytecie. „Dlaczego nie odpowiedziałaś? Przecież przed zajęciami mówiłaś o tym. Znasz temat, rozumiesz” – dziwiły się koleżanki. Tak, nie wierzyłam w to, że wiem. Musiałam chodzić z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. No bo jak to, nikt nie opędza się ode mnie jak od natrętnej muchy, kiedy przychodzę ustalić, w jakiej formie – pisemnej czy ustnej – mam zdawać egzamin. Wykładowca sam będzie mi czytał pytania testu? Wstydzę się poprosić o ponowne przeczytanie fragmentu tekstu. Nie pozwalam sobie wytłumaczyć oczywistej rzeczy. Inaczej wypełnia się test odczytywany wzrokiem samodzielnie, a inaczej, kiedy trzeba skupić uwagę najpierw na słuchaniu pytań testowych, a potem wybrać właściwą odpowiedź.

Uczymy się. Zimny, styczniowy wieczór. Sesja egzaminacyjna puka do drzwi i apeluje do studenckich rozumów. Każdy oprócz ciastek miał przynieść trochę wiedzy. „Dzielmy się” – Grażyna wyjmuje coś szeleszczącego. Pewnie delicje, bo torebka foliowa ociera się o plastikowe opakowanie. Nie tracimy czasu. Lepkie mlaśnięcie; Grażyna kładzie na blacie stołu zeszyt i omawia przygotowaną partię materiału. Potem Ewa. Wertuje podręcznik do gramatyki historycznej i udowadnia wszystkim, że nic nie umie. „O, już się pouczyłyśmy. Potowarzyszymy Ani? Nie, no może ja pójdę po świeczkę”. Ewa jako gospodyni ma potrzebę dbania o dobro gości. Wstaje i idzie wolno. Szura domowymi kapciami tak, jakby się bała, że oderwie się od podłogi. Nagle huk. Tak się przewracają krzesła. „Przyszła moja kolej. Los tak chciał”. Wyciągam notatki. „Tylko że my nie potrafimy tak notować jak ty”. „Możecie nagrać”. Stawiam przed sobą swój dyktafon. Nie martwcie się, będziecie to miały.

„Pani Aniu, mam dla pani test”. To oczywiste, myślę, przecież mam dziś zaliczenie, więc obecność testu jest konieczna. Ale co to? Grube kartki nie przypominają tych, na których się drukuje. Tak, test jest „specjalnie dla mnie” wydrukowany pismem punktowym. „Panie magistrze bardzo dziękuję. Jeszcze nikt nigdy nie przygotował dla mnie specjalnego egzemplarza”. „Drobiazg, pani Aniu”. O tym drobiazgu mówiłam wszystkim napotkanym przez kilka następnych miesięcy. Komuś zależało na moim komforcie. Tym razem to nie ja wyszłam do innych. Przyszli do mnie, do moich metod pracy. I to ot tak, bez nadmiernego zdziwienia, kręcenia głową nad różnymi formami występowania człowieka w przyrodzie. Dobrze było takiemu ciepłolubowi jak ja na warszawskiej polonistyce. Na psychologii czasem ktoś zaspokajał swoją ciekawość. „A ty rozpoznajesz kolory ręką”? „A gdybym napisała ci wyraz na kartce, to rozpoznałabyś litery, a jakiej wielkości musiałyby być”? „Najlepiej do łokcia”. Obracam sprawę w żart, bo rozmówczyni nie zapytała nawet, czy może wkroczyć na taki teren. Każdy człowiek jest tajemnicą, którą warto odkryć, lekcją, którą można przegapić lub skorzystać z jej bogactwa. Toteż staram się zbliżać delikatnie do tych tajemnic. Dziś rzadziej okradam wielbłądy. Pewnie ze względu na siódme przykazanie.

Autor: Anna Kowalska