Jabłka zostały czerwone

Wyróżniam się; już nie tylko dobrą dykcją i długim warkoczem. Wyróżniam się, i to źle się wyróżniam. Szkolne tablice były zielone albo czarne. Lubiłam na nich białe litery, bo odcinały się dosyć wyraźnie od tła. Czasem jednak światło odciskało na nich swoje piętno. Wtedy bielały jeszcze bardziej. Z tymi literami to w ogóle była dziwna sprawa. Podczas odrabiania lekcji zaczynały tańczyć poloneza czy kankana do taktu wygrywanego przez ptaki zza okna. Jestem przypisana do pierwszej ławki. Wiem o tym dobrze i nie ma żadnego buntu wobec tej konieczności.

Ciemnia ? grota pełna dziwnych narzędzi. Czułam się tam trochę jak bohaterowie z baśni, poddawani próbom przez czarownice. Gołębie, krasnoludki nie przychodzą z pomocą. Nic nie da napinanie mięśni twarzy, otwieranie oczu przesadnie szeroko, wychylanie się w stronę tekstu. Boję się tych złośliwych rządków liter. Wstydzę się ich, a one uciekają ode mnie. Bawią się ze mną w chowanego i otulają mgłą tajemnicy jak przekorne ludziki albo skaczą jak ruchliwe robaki i nie pozwalają się rozpoznać. Cóż, oczy się jeszcze nie obudziły ? myślałam sobie; przecież dzień taki pochmurny. Gdyby tylko wyszło słońce. A kiedy w czasie badania dzień był piękny, myślałam – wszystko przez to rażące słońce. Czasem przede mną badano innego pacjenta. Zdarzało się, że litery były dla niego łaskawsze. Dziecko docierało bez trudu do końca tekstu, jak dobry sportowiec do mety. Okulista chwalił i wszyscy obecni w gabinecie dorośli cieszyli się z postępów Magdy i Krzysia. Po moich próbach czytania zapadała cisza. Lekarze przechodzili do kolejnych badań, jakby z roztargnienia zapomnieli mnie pochwalić. W gabinecie wszystko najlepiej wiedział lekarz. ?To cię na pewno nie boli. Przecież krople jeszcze działają?. ?Otwórz oko. Otwórz oko? ? powtarza okulista i bardzo zimnymi palcami próbuje poradzić sobie z podniesieniem mojej powieki. Wcześniej doktor postawiła lampę przed moją twarzą. To mierzenie ciśnienia odbywa się w ciemni. Oczy przyzwyczajone do mroku bronią się przed światłem. Kurtyny powiek mają za nic autorytet medyczny. Bronią jawnego łamania praw swoich podopiecznych. ?Czy ona jest normalnie rozwinięta?? ? okulista daje spokój mojej powiece i odwraca się do mamy. ?Nie jestem pewna? ? odpowiadam dość zuchwale.

?Ona tego wcale nie widzi? ? powiedziała z triumfem pielęgniarka środowiskowa do mojej mamy. Pochylam się posłusznie nad biurkiem, na którym są rozłożone plansze. Na nich żółte i niebieskie plamki podobne do znaków chińskich. Spoglądam szybko na malinowy sweter. Tu mam pewność. Niepostrzeżenie głaszczę delikatnie rękaw z wdzięczności. On jest; taki oczywisty, wyraźny, mój. On by nie zrobił niczego takiego, jak tamte, dreszcz przebiega po plecach, tamte znaki. Zdradziły mnie ? myślę sobie i przecieram zmęczone oczy.

Dzwonek podrywa wszystkich spod ścian. Chcę z gracją dojść do swojego miejsca, więc zapominam o tym, że powinnam uważać. Nagle potykam się o krzesło nauczycielki. Może mebel narobiłby hałasu, ale zagłuszyła go uciecha klasy i nauczyciela. I o dziwo, ja też się śmieję. Ale zaraz, to ja się śmieję? Słyszę swoją własną wesołość jak z radia. Stoję wyprostowana jak żołnierz, który się kulom, a tym bardziej krzesłom, nie kłania. Nie pochylam się. Nie rozcieram bolącej nogi, a niech ma za swoje. Przewiduję dziurę w fioletowych rajstopach, ale trudno. Docieram do swojego miejsca. Zajmuję je jak tron po trudnej walce. Tak, tak, powinnam bardziej uważać. Człowiek może sobie narobić kłopotu przez swoje roztrzepanie. Zbliża się fala czytania. Dociera już do mojej ławki. Boję się tego. Światło z zawieszonej na suficie lampy pada tak jakoś złośliwie, że nie potrafię śledzić tekstu. Odnoszę wrażenie, że sama sobie zasłaniam. Odchylam się. Przesuwam książkę. Za chwilę zacznie czytać Ula, która siedzi w mojej ławce. ?Czy mogę wyjść?? Zamykam drzwi klasy. Idę do toalety, bo przecież dokądś trzeba iść. Spocone ręce przeszkadzają mi bardzo. Przypominają mi o tym, że na polski trzeba wrócić. Na dworze jest zimno. Zanurzam gorące dłonie w puszystym śniegu, którym się wszyscy rano zachwycali. Ten śnieg jest biały; aż razi. Lubię go za tę wyrazistość. Czarne drapieżne korony drzew odcinają się wyraźnie na tle tej bieli i giną w szarej kopule nieba. ?W kapciach na dwór? ? słyszę nad sobą głos woźnej. ?A kto potem będzie sprzątał? Przeziębisz się? ? dodaje łagodniej. Widocznie dostrzega, że to nie chęć nacieszenia się śniegiem wyniosła mnie ze szkoły. Wracam. ?Ty zawsze wychodzisz wtedy, gdy przychodzi Twoja kolej czytania? ? mówi nauczycielka. Tak, ma rację. Taka duża dziewczyna; nie dość, że kiepsko czyta, to jeszcze kłamie. Obok mnie siedzi Ania. Ona czyta świetnie, więc wydaje mi się, że po niej wypadam jeszcze gorzej. Tym razem mam szczęście. Klasa czyta wiersz. Czytałam w domu. Znam. Poza tym tekst wierszem. Rymowanych końcówek można się domyślić. Czytam. Jest dobrze. Nauczycielka przerywa. Zaczyna koleżanka obok. Podnoszę zmęczone oczy znad tekstu i próbuję z twarzy nauczycielki wyczytać zadowolenie. Jednak widzę jedynie zarys, a on nie chce mieć emocji. ?Napiszecie wypracowanie? – mówi polonistka. Klasa pochyla się nad zeszytami, by zapisać temat. ?Dziewczyny napiszą jakimi żonami chciałyby być, a chłopcy jakie żony chcieliby mieć?. Nauczycielka podchodzi do mojej ławki. ?Ty nie pisz tego wypracowania? ? mówi spokojnie i moim zdaniem bardzo głośno. Układałam już w głowie plan tej pracy domowej. Pod słowami polonistki rozsypał się. Jego fragmenty, zdania, słowa, litery zaczęły spadać na podłogę, którą lubiłam, bo miała widoczny kolor. Kawałki mojego planu robiły na niej wyraźne plamy. W moim słowniku nie było już wtedy słowa ?dlaczego?. Nie wiem, kiedy z niego wypadło. Nie narobiło huku. Nie widziałam jego rozwiniętych do lotu skrzydeł.

Coraz częściej przestrzeń bolała. Dostała nagle rogów. Wyrastały jej gałęzie. Toteż moja głowa narażona na nieoczekiwane spotkania z meblami, ścianami zaczęła chować się w ramiona jak pod skrzydło ptaka. Biegnę za moją grupą. Jestem ostatnia, a nie chcę robić zamieszania. Nagle zimna woda na moich nogach. Skąd ona się wzięła? Tak, wiadro pani woźnej. Poziom wody się podnosi. Chociaż mokre mam jedynie nogi do kolan. Jezioro wszędzie. Czekam tylko na oplatające wodorosty.

Teraz już chcę się wyróżniać. Noszę niebieski fartuch z białym kołnierzykiem, a na końcach długich warkoczy w kolorze dojrzałych kasztanów są błękitne wstążki, których już nikt nie nosi. Ale ja chcę się wyróżniać. Wiem, że tak będzie, choć nie wiem jeszcze, dlaczego tak ma być. Przecież to o mnie trzeba było radzić. To dla mnie kuratorium oświaty wydało zgodę, żebym mogła skończyć szkołę masową. To ja nie pisałam na lekcjach i wstydziłam się tego bardzo. To na mnie krzyczała nauczycielka matematyki, bo źle spisałam równanie z tablicy. Chowałam ręce pod ławkę jak winowajców, jakby to one miały coś wspólnego z tym, że nie mogę już notować.

Po tym powrocie z Centrum Zdrowia Dziecka wszystko się zmieniło. Poniedziałek. Cała grupa czeka na zajęcia kółka polonistycznego. Gwar rozbawionych dzieciaków napełnia cały korytarz. Zbliżenie się nauczycielki hamuje wesołość. Polonistka otwiera salę. Już mam przekroczyć próg, gdy słyszę: ?Ciebie nie będziemy męczyć. Nie będziesz na tych zajęciach?. Odwracam się bez słowa. Idę szybko, żeby nie zostać posądzoną, że nie rozumiem słusznej decyzji ciała pedagogicznego. Sytuacja powtórzyła się we wtorek. Tym razem okazało się, że nie mogę śpiewać w szkolnym chórze. Dopełnieniem tygodnia była plastyka, w której nie mogłam zdaniem prowadzącej brać udziału. Nauczycielka obawiała się, że ktoś wyjmie mi oko pędzlem. Toteż musiałam zostawać na korytarzu. ?Ktoś cię wyrzucił z klasy?? ? co dociekliwsi szukali przyczyn. Oparta smutno o ścianę drobna uczennica w niebieskim szkolnym fartuchu budziła zainteresowanie dorosłych. Koleżanki wynosiły z prac ręcznych serwetki, papierowe lalki, rysunki. Pokazywały je sobie. Dzieliły się trudnościami procesu tworzenia. ?A wiesz, to trzeba tylko tak i tak złożyć kartkę? ? tłumaczy spokojnie Renata. Odnoszę wrażenie, że demonstruje czynność. Stoję z pustymi rękami. Dzwonek wybawiciel; lalki, serwetki, rysunki wędrują do tornistrów. ?Za tydzień na pracy technice będziemy robić sałatkę?. Ula wyrasta przede mną nagle. ?Tak?? Kurtyny powiek odsłaniają moje zmęczone oczy. ?To może i ja będę mogła??. Cały tydzień myślę o tej sałatce. Niosę do szkoły potrzebne produkty trochę jakbym niosła szkło. Przecież te marchewki, ziemniaki, zielony groszek będą przepustką do pozostania w klasie. ?Ty też przyniosłaś?? ? dziwi się nauczycielka. Domyśla się w mojej torbie warzyw. Zostaję. Klasa dzieli się na grupy. ?Ty będziesz robiła sama? ? decyduje nauczycielka. Siedzę sama w ławce. Inni rozmawiają. Wymieniają uwagi. Dzielą się spostrzeżeniami. Moja sałatka musi być samotna, bo mnie trzeba na każdym kroku sprawdzać. Pani łaskawie próbuje wszystkich sałatek, mojej też. ?Twoja jest niesłona? ? wyrokuje. Trzeba być solą ziemi. Jako jedyna dostaję czwórkę. Pewnie z powodu tej soli. Czuję, że się zmniejszam. Kurczą mnie te decyzje podejmowane dla mojego dobra, bo przecież moje dobro miała na względzie polonistka, która nie wzięła mnie do teatru i nauczycielka biologii, która nie pozwoliła mi uczestniczyć w wycieczce do Rogowa, bo nie była pewna, ile widzę. Nie był tego pewien też mój czarny kot, dachowiec, który nie mogąc doczekać się należnych głasków, spychał mi z kolan najpierw zwykłe, a potem brajlowskie książki. Szmaragdowe oczy kota są czarodziejskie. Próbuję patrzeć w te kocie oczy. Może one odczarują tę natrętną mgłę? Ten kot odprowadza mnie do szkoły i jedyne, czego jest pewien, to tęsknoty. Kiedy mnie długo nie ma, obchodzi mój pokój i poważnie idzie do drzwi. Nie zmieniłam się też dla podwórkowego kundla, burej suki Azy. Podchodzi do mnie, gdy późną, oszronioną już jesienią czytam na dworze. Tu zimno, ale jaśniej niż w domu.

Sprawdzian przyszedł w któryś piątek. Wybieraliśmy się do sali katechetycznej na lekcje religii. Wstąpiłyśmy do mojego domu, bo po drodze. Mama rozłamała dla nas długą bułkę. Siedziałam naprzeciwko Beaty, która równie szybko jak ja wchłaniała swoją połowę. Żółta kurtka koleżanki jest widzialnym znakiem jej obecności. Zasłaniam szybko jedno oko, jakbym była pewna, że egzamin wypadnie dobrze. Beata staje się żółtą plamą. Nie ma już wyraźnych granic. Nawet ten słoneczny kolor, po którym poznawałam koleżankę już z daleka jest jakiś niepewny.

Dziewczyna przytulona do ściany w sklepie kosmetycznym, to ja. Śmieszne, że tu jestem. Po co? ?Co ty tu robisz? ? kolorowe pięknidła, mamidła aż otwierają się ze śmiechu. Zachwycone głosy koleżanek zagłuszają zdanie, które krąży w mojej głowie ? ?uciec stąd?.

Obok tego obrazka jest inny, podobny, tyle że z późniejszych czasów. Z inną grupką dziewczyn oglądam ubrania. Asia podprowadza mnie do wieszaków, na których prezentują się stroje. Delikatnie wyciągam rękę, jakbym się bała zaczepić powietrze. Natrafiam na materiał, wkładam palce i ostrożnie przesuwam sukienki. Jest gorąco, wakacje. ?Jaki ta ma kolor?? ? pytam ledwie dosłyszalnie. ?Pomarańczowy, to znaczy… wiesz, jak brzoskwinia? ? odpowiada Asia. ?Pokaż, pokaż? ? wołają dziewczyny. Wiesz, że ta jest najładniejsza, którą ty wypatrzyłaś? Próbuję schować się za wieszak. Koleżanki przykładają do mnie sukienkę. ?Wyprostuj się? ? tak, słuszna uwaga. ?Musiałabyś się opalić? ? zauważa Kasia.

Na niektóre imprezy trzeba pójść. Sala kołysze się jak statek na morzu, gdybym nie trzymała się czegoś stabilnego z pewnością upadnę. Imieniny u Iwony, prawdziwie mleczna impreza. Nie wzięłam okularów. Przede mną litry rozcieńczonego mleka; marnotrawstwo. Nie ma stołu, talerzyków, tortu. A właściwie są, tylko, że ktoś zawiesił te śnieżne firanki. Kurtyna jest żywa. Porusza się wraz ze mną. Potrafi zmieniać desenie, gęstnieć, czasem się rozrzedzać. Aż dziwne, że mnie nie łaskocze, że nie próbuję jej odgarnąć. Musiałam chyba urosnąć. Jestem olbrzymką. Boję się, że jeśli wyciągnę rękę, to wszystko zacznie spadać. Toteż trzymam ręce splecione na kolanach, żeby nie przyniosły niczemu szkody. A jednak tańczyłam poloneza na zakończenie ósmej klasy, mimo tego, że plany nauczycieli były inne. Były prezenty dla pedagogów. Wszyscy najedli się słodyczy. ?Ale tego nie było? ? mówi Iwona i wkłada mi do rąk duże jabłko. Zapach malinówek ? jabłek mojego dzieciństwa wywołuje uśmiech. Pewnie ma czerwone kreseczki? Musi mieć. Rysuję bezwiednie palcem na powierzchni owocu. Jedna strona jest bardziej czerwona. To pewnie ta? Nie ta? Przerzucam jabłko z ręki do ręki. A jabłka zostały czerwone ? myślę i jestem im za to wdzięczna.

Autor: Anna Kowalska